3x Śnieżka = 1x Mont Blanc – 26.06.2021
Jest styczeń 2017. Bardzo późnym wieczorem jadę autem na coroczny bieg pod szyldem WOŚP „Się Biega Się Pomaga” organizowany przez Opalenicki Klub Biegacza. W radiu słucham wiadomości sportowych, gdzie leci wywiad z jakimś kolesiem (nazwisko rozmyte w pamięci), który wbiegł na Śnieżkę. Pomyślałem „Qrcze, ale kozak!” Kolejna myśl: „Ja też tak chcę!” Gonitwa kolejnych myśli: „Tej, ale Ty dopiero niedawno zacząłeś poważnie biegać, a my tu mówimy o biegu górskim, zwolnij gościu. No dobra, może zacznijmy od czegoś krótszego”. A potem już poszło:
– Debiut na Ślęży, czyli rzeźnia nr 1,
– Jeszcze raz Ślęża, bo zapomniałem jak było ciężko (przypomniałem sobie po 2 km),
– Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich (dwukrotnie), czyli nie ma takiego miasta Londyn, jest Lądek Zdrój i jego wymagająca góreczka Trojak (relacja tutaj).
– Następny w kolejce był Hardy Rolling w Szczawnicy (o tym pisałem tutaj),
– Szybka Kudowska (za)dyszka (moje wypociny znajdziecie tu).
I wreszcie nadszedł czas na królową Śnieżkę. To był rok 2020. Niestety pandemia obróciła wszystkie plany wniwecz i bieg przesunięto na następny rok. Nie zasypując gruszek w popiele, postanowiłem dalej cisnąć po górkach i zaliczyłem ostre targanie w Lesznie (dwukrotnie, relacje tu i tu). Swoistym sprawdzianem był półmaraton Błędnych Skał w Kudowie Zdrój, o czym pisałem tutaj), nie zaprzestając ostrego napierania na treningach.
Choć droga była wyboista (izolacja z powodu COVID, jelitówka, przeziębienie). Ale jak mawia mój ulubiony internetowy Dziki Trener: „Albo napierasz jak Scottie Pippen albo w ogóle się za to nie bierz!”. Często gęsto zdarzało mi się ostro dojechać na treningu, mając w myślach mój cel, którym było pokonanie dystansu MINI (18 km) w czasie mniej niż dwie godziny. Intensywność treningów spowodowała, że moje trepy pękły na podeszwie. Buty vs. treningi 0:1.
Nie poddawałem się, a jak zobaczyłem zajawkę zawodów, poczułem to jeszcze bardziej. Aż ciarki przeszły mi po plecach. Już wiedziałem, że to jest Everest moich biegowych marzeń AD 2021.
To mnie napędzało do działania. Szybko nadszedł 26 czerwca i po wspólnym opędzlowaniu przedstartowej petardy á la Dzik Górski, naładowani pozytywnymi emocjami pojawiliśmy się na starcie.
My, czyli niżej podpisany, następnie niezmordowany Niedźwiedź Górski Andrzej, który na niejednym dwutysięczniku chlebek jadł, w asyście jego nieocenionej małżonki – pani Ali (którą w tym miejscu chciałbym serdecznie pozdrowić i podziękować za szkolne wycieczki, podczas których złapałem górskiego bakcyla – bez Pani Ali nie byłoby niczego górskiego).
Ekipę uzupełniał przyszywany synuś Andrzeja, czyli Piotrek, jak zwykle chłodno i racjonalnie oceniający rzeczywistość. Wraz z nami udział w biegu wzięli przedstawiciele zaprzyjaźnionego klubu BEROTU: Jaro – znawca wszelakiej maści wybornych napojów oraz zawsze mocny Janusz, dopingowany przez sympatyczną rodzinkę. Na rodzinny wyjazd zdecydował się również nasz kolega klubowy Jarek Giel, który jako jedyny z naszej Chyżej ekipy odważył się na koronny dystans ULTRA, czyli 58 km z hakiem. Szacuneczek.
Dochodziła godzina 9:00, za kilkanaście sekund startujemy. Spojrzałem na zegarek – „Zacznij kurs Śnieżka”. To jest ten moment, to jest ta chwila, na którą czekałem tak długo. Setki razy oczami wyobraźni stawałem w tym właśnie miejscu, a potem spełniałem moje marzenie. Ale najpierw trzeba pobiec. 3…2…1… START!!! Ruszyliśmy, ponad 1000 osobników, każdy ze swoim planem, ale wszyscy w jednym kierunku.
I już na dzień dobry pojawił się problem. Po kilkudziesięciu metrach lewa część mojej kamizelki biegowej zaczęła dyndać jak piersi Pameli Anderson w serialu „Słoneczny Patrol”. Nie potrafiłem naprawić tego w biegu, więc po prostu to olałem. Choć wyglądało to dość nieprofesjonalnie. Ale hej, to był mój drugi raz z tym ustrojstwem. Musimy się siebie nauczyć.
Pierwsze kilometry to jeden długi podbieg, przełamywany od czasu do czasu krótkim wypłaszczeniem. Tego odcinka obawiałem się najbardziej – nie chciałem stracić zbyt wielu sił, a jednocześnie nie chciałem człapać jak zombie (jeśli zakładasz sobie czas <2h, to musisz ostro napierać). To było kluczowe, żeby starczyło mocy na końcówkę. Ale jakaś niewidzialna siła pchała mnie ciągle naprzód, wyżej i wyżej, aż wreszcie w okolicach Strzechy Akademickiej dotarłem do dłuższego odcinka płaskiego. Tempo od razu się poprawiło, pojawił się ruch jednostajnie przyspieszony. Humor również uległ znacznej poprawie, bo oto zza mgły ukazała się Królowa Karkonoszy. Czyli już niedaleko…
Dom Śląski z jego całym tłumem minąłem bez zatrzymania, bo w głowie już miałem tylko ostatnie podejście, najbardziej strome. Tutaj miałem najgorszy kryzys, nogi ciężkie jak z ołowiu, zmęczenie sięgało zenitu, pełno turystów, którzy na szczęście ustępowali nam miejsca na tym wąskim szlaku. I nawet dopingowali – na pytanie jednej turystki, czy dam radę, wypaliłem bez namysłu: „Pewnie, że dam radę, bo nie dość, że przejechałem ponad 260 km w jedną stronę, żeby pobiec sobie 18 km, to jeszcze za to zapłaciłem!”.
Przez sam szczyt przemknąłem niczym kościelny podczas zbierania datków. Została ostatnia część biegu – na której planowałem najwięcej odrobić czasowych zaległości. A było co odrabiać, bo zegarek wskazywał 25 minut straty! Do roboty chłopie!
Przybijam piątkę z Januszem, którego mijam po drodze, dodaję animuszu Jarkowi którego spotykam chwilę później, a potem puszczam wodze i uśmiecham się w duchu.
Bo zbiegi to jest coś, co dziki lubią najbardziej, więc wystrzeliłem jak z procy, po drodze prześcigając dziewczynę, która później okazała się pierwszą kobietą na mecie. Pod stopami czuję taki ogień jakbym biegł po rozżarzonych węglach.
20 minut straty.
Dajesz gościu! Łydki zaczynają szczypać i grożą skurczami. Zaciskam zęby i cisnę dalej.
10 minut straty.
Jakiś szalony turysta próbuje przez chwilę ścigać się ze mną, ale po kilkudziesięciu metrach zrezygnowany odpada.
Zegarek pokazuje szacunkowy czas na mecie na godz. 11:00, czyli straty odrobione! Ale nadal nie zwalniam. Nogi uderzają o ziemię niczym młoty udarowe.
10:55!!! Mam to, jest poniżej 2h, tylko wytrzymaj. Widzę pierwsze zabudowania Karpacza, ludzie na wyciągu patrzą na mnie z góry, nie interesuje mnie to, skupiam się tylko na utrzymaniu tego szaleńczego tempa. Szybko zerkam na zegarek – 10:50!!! OMG, to się dzieje naprawdę!
Zaczyna działać efekt kuli śnieżnej, czyli im lepszy mam czas, tym szybciej naginam. Przy Rozdrożu Łomnickim niebezpiecznie rośnie tłum turystów kłebiących się w kolejce na wyciąg. Rozpędzony jak Lewis Hamilton w swoim bolidzie, uderzam przypadkowego turystę w łokieć, wybierając mniejsze zło. Większym złem było wpadnięcie pod koła samochodu. Dobiegam do ruchliwej ulicy, nie zwalniam, specjalnie dla mnie wstrzymali na chwilę ruch, żeby dzikie tornado mogło bez szwanku przemknąć przez drogę.
Wbiegam na deptak, mijam Marcina Świerca – późniejszego zwycięzcę na średnim dystansie / 37 km. Już nie patrzę na zegarek, już wiem, że to mam. Szukam oczami moich najbliższych – córki Asiuli i mojego taty. Zauważam ich w ostatniej chwili, nie spodziewali się, że tak szybko pobiegnę. Nikt się nie spodziewał. Ja również. Wbiegam na metę…i piszę historię. Bardzo wielkimi literami. 1:46:22. Kosmos. Jestem spełniony.
Zostanie mi w pamięci kilka obrazków:
– Pot i łzy na mecie (obyło się bez krwi, choć słyszałem historie o złamanych palcach i rozbitej głowie),
– Opadająca szczęka Piotrusia jak usłyszał, co nabiegałem (sam czuł na plecach oddech Niedźwiedzia Górskiego – Andrzeja),
– Cudownie chłodna woda ze strumyka podczas rozbiegania,
– Pierogi ruskie na mecie (wycyganiłem +1 do ilości, a że były przepyszne, to wypadało ładnie podziękować, co poskutkowało pięknymi uśmiechami pań kucharek),
– Burmistrz Karpacza pomagający w strefie start/meta od rana do wieczora. Nosił stoły, witał finiszerów, ustawiał podium, itd. Wyobrażacie sobie jak nasz panujący włodarz nosi stoły np. na Chyżej Dziesiątce? Prędzej siostry Godlewskie wygrają The Voice of Poland,
– I te kapitalne historie ultrasów. Lubię chłonąć ich opowieści.
Przy okazji pozdro dla ziomka z Pniew – Bartka P., który w dniu zawodów brał ślub. Mam nadzieję stary, że nie tylko ja dzisiaj szczytowałem XD
A na końcu wielgachne jak Burj Khalifa podziękowania dla mojego treneiro i sportowego mentora – Bartka Feifera – bez Twojej pomocy nie osiagnąłbym tyle. Jestem żyjącym przykładem potwierdzającym Twoje motto: Możesz więcej niż myślisz, że możesz.
Aha, najważniejsze – nie zgubiłem trasy, hehe. Doświadczenia z Kudowy procentują:)
Powoli myślę nad kolejnym wyzwaniem, mam już pewien zamysł, ale o tym innym razem.
Oto nasze rezultaty:
Dystans Mini / 18 km
Szymon Kuraś: 1:46:22, 10. (open), 4. (M40)
Piotr Konieczny: 3:10:33, 206. (open), 53. (M40)
Andrzej Funka: 3:30:45, 249. (open), 8. (M60)
Dystans Ultra / 58,5 km
Jarek Giel: 9:57:58, 167. (open), 62. (M30)
Do widoku!