Wszystko zaczęło się jakiś miesiąc temu, kiedy przy śniadanku przeczytałem info na naszej grupie biegusiów (pozdro Rakiety) od naszej niezawodnej klubowej szperaczki biegowego internetu w postaci Dżoany, która wynajdła imprezę pt. Sztafeta Górska w Kudowie Zdrój.
Nasz czujny klubowy Skynet Pietro od razu wyhaczył, że jest również nowy dystans w postaci dychy. To było coś dla mnie. Po godzince miałem już ogarnięte zapisy i hacjendę. Tym razem postawiłem na wyjazd rodzinny – z rodzicami i moją latoroślą. Niech się uczy dziewczyna jak się biega po górkach. A górki i trasy całkiem zacne. Od wyboru do koloru, wszystko, żeby się styrać do odcięcia i jeszcze za to zapłacić:)

Jak tylko zawitaliśmy dzień przed zawodami do Kudowy, okazało się, że ekipa, która również zdecydowała się pobiec w tych pięknych okolicznościach przyrody (ale dłuższy dystans, czyli półmaraton), już dawno urzęduje na miejscu. Miło było znowu zobaczyć znajome mordeczki: zawsze pełnego wigoru i dobrego humoru niedźwiedzia górskiego, czyli Andrzeja Funkę, nie odstępującą go ani o krok (chyba że krok biegowy) wybitną specjalistkę w dziedzinie sztuki fotografii, czyli Alę Funkę, naszą wtykę w politykę, czyli Adama Szofera, dalej – klubowy głos rozsądku, czyli Piotrek „Konieczko” Konieczny oraz najświeższy chyży nabytek, czyli Monię Kaczmarek.
Wszyscy w dobrych humorach zjedliśmy wspólną kolację, nie mogąc się doczekać startu nazajutrz. Wczesnym rankiem dnia następnego, skorzystałem z uprzejmości pani kucharki, która wpuściła mnie do hotelowej kuchni, gdzie mogłem przygotować sobie moją tzw. przedstartową petardę. A następnie chyżo (a jakże by inaczej) popędziłem na miejsce startu, ogarniając po drodze koszulkę biegową (bardzo kolorową). Na miejscu już czekała uśmiechnięta Monia, której w Lądku było mało, więc już nie mogła doczekać się kolejnego startu w górach. Jakieś 15 minut przed startem wreszcie pojawiła się pozostała banda. Kilka słitfoci i połówkowicze pobiegli w siną dal. Pozostało mi spokojnie uskutecznić rozgrzewkę i czekać na swój start.
Punkt 8:00 żwawo wystartowaliśmy, choć w maseczkach i przy zachowaniu dystansu społecznego. Ten ostatni bardzo wzięła sobie do serca czwórka harpaganów, która od początku nadała takie tempo, że po drugim podbiegu miałem już wszystkiego dosyć. A jeszcze jakbym miał mało atrakcji, to na trasie czekało mnie to, co ominęło mnie w Lądku, mianowicie błocko. Co prawda w ilości nie zatrważającej, ale w stopniu odczuwalnym, zwłaszcza przy podbiegach (kiedy nóżka ślizgała się w najlepsze) i zbiegach (kiedy trzeba było sporo balansować, będąc rozpędzonym na pełnym gazie). Ale koniec końców udało się. Choć po ponad kilometrowym asfaltowym podbiegu gdzieś w połowie dystansu zastanawiałem się, co ja tu do diaska robię i czemu jeszcze za to płacę. Wreszcie nastała meta i pełen splendor, bo okazało się, że na otarcie łez (prawie smyrnąłem się o podium w katce) załapałem się na ostatnie pudłowane miejsce w OPEN! To moje pierwsze podium w biegu górskim i mam nadzieję, że nie ostatnie.
Z bandy półmaratończyków jako pierwszy zmagania zakończył Adaś, któremu widocznie było mało, bo postanowił wrócić na trasę i holować dwójkę „maruderów”, czyli Monię i Piotrusia, którzy postanowili sobie potruchtać we własnym najlepszym towarzystwie. W międzyczasie na metę zawitał Andrzej, uśmiechnięty od uszka do uszka, który był blisko pudełka w swojej kategorii. Wszyscy zakończyli zmagania bez szwanku i bananem na ustach i w ustach:) Kolejna górska misja zakończona sukcesem!
A poniżej nasze wyniki:
Półmaraton Błędnych Skał:
Adam Szofer 02:24:20, 27. (OPEN), 10. (M30)
Andrzej Funka 03:37:26, 130. (OPEN), 4. (M60)
Monika Kaczmarek 03:46:02, 134. (OPEN) 25. (K40)
Piotr Konieczny 03:46:03, 135. (OPEN), 30. (M30)

Kudowska Dziesiątka:
Szymon Kuraś 52:55, 6. (OPEN), 4. (M30)