Oj jak ja się za tym stęskniłem. Wy pewnie też. Adrenalinka związana ze startem i wspólną rywalizacją. W powietrzu było czuć atmosferę zawodów. Wreszcie mogliśmy!
Trzeba mieć naprawdę nieźle poprzewracane pod kopułą, żeby cieszyć się jak mały Jasiu z dużego iPhone’a na myśl o górskiej wyrypce. A tak właśnie z nami było. Wesoła Chyża ekipa, która zdecydowała się jechać ze mną do Leszna to: Monia, która codziennie modli się, żeby na zawodach padało (czyli należy do 0,0001% biegowego społeczeństwa, prawdziwy biały kruk), niezmordowany Krycha, który wieczorem, dzień przed startem, w duchu powiedzenia „f*ck the system”, zdecydował się pobiec na dzika, znaczy się na dziko. Więc tym razem dzików było dwóch:)
Do naszej trójcy dołączyła nasza wtyka we władzach klubowych – Piotrek. I tak wesoło dojechaliśmy na miejsce.
Tutaj nastąpił podział grupy – Monia, Krystian i Piotruś potruchtali w stronę startu, a ja potruchtałem w stronę rozgrzewki z ekipą #FeiferTrenuje. Po czym zawitaliśmy na miejsce startu, gdzie znajoma twarzyczka z dwumaratonów (pozdro Monika) poinstruowała nas co i jak. Wiadomix, witajcie na pandemicznych zawodach:)
Ale są tego plusy – godzina startu była „ruchoma”, czyli tak jak się pojawisz na starcie, tak zaczynasz. Cudownie zdejmuje w ten sposób presję spóźnienia się na start.
Poganiani przez organizatorów, wreszcie ruszyliśmy w tango. Jeszcze tylko kilka wskazówek trenera Bartka odnośnie pokonywania podbiegów oraz zbiegów i figury poszły w ruch.
Pierwszy duży podbieg skończył się tak szybko, że nawet go nie poczułem, kolejny zniknął jak szczepionka na COVID-19 w szpitalach. „O co kaman?” – pomyślałem. Na którymś zbiegu puściłem się tak mocno, że wyhamowałem dopiero na szczycie kolejnego podbiegu. Skąd taka moc? Być może to pamięć mięśni, które pamiętały poniewierkę na 300-metrowych podbiegach w śniegu i w tempie 3:47 (pozdro Bero Team).
Na zbiegach czułem się niczym lawina – nieustępliwy, rozpędzajacy się z każdym metrem, na widok której ludziska uciekali, gdzie popadnie. Bo zbiegi panicku, to nie szachy. Tu trzeba w ułamku sekundy (przy tempie 2:50 to naprawdę ułameczki) decydować, a raczej ryzykować, gdzie postawić stopę – na śliskim korzeniu, ruchomym kamyszku czy grząskim błotku. AlphaZero zawiesiłby się przy pierwszej lepszej takiej analizie.
Jeszcze przed startem chwilę rozmawialiśmy i Bartek przypomniał, że na 8. kilometrze czeka podbieg alias „killer” (nie mylić z moim funflem Kilerem – pozdro brachu). Doskonale go pamiętam. Czekał na mnie cierpliwie przez cały rok, a ja zbierałem na niego siły od samego początku biegu. Tylko tym razem byłem lepiej przygotowany niż rok temu. Krótki kroczek, rączki pracowały jak u japońskiego robocika i mamy to!
To dodało mi dodatkowej energii, teraz pozostało mi już tylko wcisnąć pedał gazu w podłogę i z hukiem silnika F1 wjechać na metę. Co też uczyniłem:)
Planem minimum było pobiec lepiej niż rok temu, czyli szybciej niż 52:34, planem optimum było złamanie 50 minut. Ja zrobiłem plan maximum: 48:29! To pewnie dzięki trzymanym kciukiom (dzięki Paulinka!).
Byłoby jeszcze lepiej, ale kilka razy natknąłem się na dziewczyny, które mnie lekuchno wyhamowały, ale to nie mogło popsuć mi humoru. Złe wspomnienia sprzed roku zostały wymazane i zastąpione o niebo lepszymi. Teraz to na pewno tu wrócę! I pewnie nie sam:)
Jednoznacznie Monia na zdjęciach wypadła najkorzystniej z naszej całej bandy – z uśmiechem, na lajcie, a my – leszczyki z twarzami zaciśniętymi jak podczas zatwardzenia.
Wielkie Dzięki przez naprawdę duże „D” należą się mojemu trenerowi Bartkowi, którego treningi są po prostu efektywne. Widać, że idziemy, a może raczej biegniemy, w dobrą stronę!
No i szczególne pozdro dla #FeiferTeam – dzięki chłopaki za wspólną rozgrzewkę.
Poniżej nasze wybiegane cyferki:
Monika Kaczmarek: 52. (K), 1:18:03
Szymon Kuraś: 27. (M), 0:48:29
Piotr Konieczny: 192. (M), 1:20:44
Dzik Górski