Jeśli ktoś spyta, czy w Lesznie są górki, w których można pobiegać i okrutnie się przy tym stargać, to potwierdzam – tak właśnie jest, sprawdziłem to na własnej bladej skórce. Z kim gadałem, to wszyscy jak jeden mąż / żona robili oczy wielkie jak wygrane w Lotto i pytali – gdzie w Lesznie są góry? Sam miałem wątpliwości, więc najlepiej było samemu je rozwiać. Namówiłem jeszcze moją znajomą – Monikę – pilną uczennicę Darkowych i Michałowych zajęć na sali i pomimo wiatrowych alertów, zameldowaliśmy się w „biurze zawodów”. Cudzysłów nie jest przypadkowy, dlateguż poniewuż zamiast tradycyjnego budynku / hali / wiaty etc., numerki startowe odebraliśmy…w samochodzie:) No cóż, bieg opisywany jako trudny (choć „tylko” na 10 km), to i biuro zawodów nietypowe.
I rzeczywiście – po względem trudności, to był jeden z moich najbardziej wymagających biegów w życiu. Powiem więcej – Lądek Zdrój czy Szczawnica to przy tym komfortowe przebieżki. Tutaj czekał nas prawdziwy rollercoaster z tyloma podbiegami, że można dostać zawrotu główki jak na Hyperionie w Energylandii. I nie chodzi o to, że różnica wysokości jest jakaś znacząca, bo nie jest. W kość daje to, że teren jest na tyle „niezdecydowany” czy w górę czy w dół, że człek po kilkunastu(!) podbiegach i zbiegach czuje się jak qń po westernie. Ja już powoli miałem dość po 4. kilometrze, kiedy kolejny piaszczysty i konkretny podbieg dał mi ostro po łydkach. A na 7. kilometrze Podbieg przez naprawdę duże „P” zrobił z moich resztek sił, jak to mówią – jesień średniowiecza. Z nadzieją, że teraz będzie już tylko z górki, pożegnałem się na 8. kilometrze, kiedy nic innego jak kolejny podbieg stromy jak podejście w Tatrach tak dał mi się ostro we znaki, że moje kochane łydeczki ogłosiły strajk ostrzegawczy. Tak jakby chciały mi powiedzieć – Stary, czy Ty się z kimś głowami nie pozamieniałeś??? Weź daj se siana i wrzuć na luz! Ile można?!? A jednak można – tylko siła woli pchała mnie dalej, byle się dowlec do mety i zakończyć męki. Udało się to po 52:34 min, co starczyło na 93. miejsce (na 295 możliwych). Drożdżówkę na mecie szarpałem jak Reksio szynkę, a herbatka smakowała niczym nektar bogów, taki byłem wymachany.
Rzadko się zdarza, że po biegu nawet rozbieganie stanowi nie lada wyzwanie. A tak właśnie było w Lesznie / Grzybowie. Będę to długo wspominał i następnym razem spróbuję lepiej przygotować się do zajęć. Cytując klasyka: „Jeszcze tu, kurka wodna, wrócimy!”
Szymek