Długo wyczekiwane bieganie po górkach wreszcie się uskuteczniło. Co prawda COVID nadal grasuje i zmienia rzeczywistość, również tą biegową, więc siedzieliśmy jak na szpilkach i na bieżąco śledziliśmy komunikaty organizatora. Już raz przełożyli tą imprezę (pierwotny termin był na początku kwietnia), więc do końca nie byliśmy pewni czy i w jakiej formule pobiegamy. W końcu słowo stało się ciałem i jesteśmy w Kudowie-Zdrój!!!
My, czyli dziarska ekipa w osobach:
– twarda i zawsze uśmiechnięta Monia (nie traciła czasu na zbędny sen, tylko od razu po nocce w pracy zameldowała się gotowa do wyprawy – szacuneczek za determinację),
– gazela Ela z pięknym nowym uczesem,
– Dziunia, która nie patyczkuje się z nikim (zwłaszcza ze swoim mężem Kilerem),
– wspomniany wesołek Kiler, którego poziom głośności i szalonych pomysłów wzrasta wraz z poziomem nawodnienia,
– Hubi, dbający o odpowiednią oprawę muzyczną (w tym roku furorę robiły Gumisie i Kaczka Dziwaczka),
– Adaś, którego twarde polityczne boje zahartowały na mocnego górskiego zakapiora,
– nasz „guru ultra” Krystian, który twierdzi, że prawdziwe życie zaczyna się po pięćdziesiątce… kilometrów w nogach,
– jego brat Bartek, wyluzowany niczym Laska w filmie „Chłopaki nie płaczą”,
– nasz lokalny sędzia piłkarski Lopez, którego aparycja urzekła panie z biura zawodów (pewnie dzięki koszulce z Batmanem albo przez dogłębną wiarę w samego siebie w duchu powiedzenia: jak ja sam sobie siebie zazdroszczę),
A całą naszą hałastrą kierował Pan Komendant Piotras, którego sam Chuck Norris pytał, na ile km jest ten półmaraton. A wiadomo, że Chuck wie wszystko +1. Pomyślcie teraz, ile wie Piotrek…
Pierwszego dnia, jeszcze przed zameldowaniem się w kudowskiej bazie, przeszliśmy się na Jagodną (977 m n.p.m.), a na powrocie uraczyliśmy się strawą w pobliskim schronisku. Niestety takie czasy (Covid!), że musieliśmy zjeść na zewnątrz. Nie byłoby z tym problemu, gdyby nie drobny szczegół, że akurat zaczął padać intensywny deszcz, potem grad, a na to wszystko nie ustawało wredne wietrzysko. Siedziałem więc sobie na dworze, wszamając pyszne gryle z twarogiem i zastanawiając się, kiedy wreszcie będzie ciepło. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że odpowiedź brzmi: za 3 dni na Ślęży, kiedy od rana przywali +20°C. Ale było to podczas powrotu, więc o tym za chwilkę.
Po zadokowaniu do naszej willi Sudety, odebraliśmy pakiety (było tam więcej żarcia i picia niż w koszyku wielkanocnym dla Caritasu), a wieczór spędziliśmy na ogrywaniu gry zwanej „Memy”, której towarzyszył rzadko spotykany mix emocji (od obrzydzenia, przez refleksję aż po dziki śmiech).
Rankiem (ok. godziny 6:30) kolejnego dnia odprowadziliśmy na start naszego chyżego ultrasa Krystiana, który jako jedyny z całej naszej bandy odważył się na najdłuższy dystans imprezy, czyli Solo 75 km. Postanowiliśmy, że spróbujemy złapać go na punkcie w Karłowie, kiedy będzie miał już w nogach ok. 25 km. Nie minęły sekundy od naszego pojawienia się na miejscu, kiedy kątem oka dojrzałem charakterystyczną sylwetkę Krychy. Nie byliśmy pewni, czy nas rozpoznał, ale potem przyznał się, że tak i dodaliśmy mu w ten sposób dużo pozytywnej energii na dalsze kilometry.
Kolejnym punktem programu był Szczeliniec (919 m n.p.m.), gdzie zupełnym przypadkiem trafiliśmy na kolejnego ultrasa z naszego fyrtla – Rafała – plecionkarza, wikliniarza i radnego w jednej osobie, który również cisnął 75 km.
Następnie zaliczyliśmy Orlicę (1084 m n.p.m.), a tam natknęliśmy się na ekipę górskich ultrasów z Rzeszowa (pozdro Asia, Marcin i Paweł). Jeden z nich powiedział mi, że jak już zacznę robić długie dystanse po górkach, to przepadnę i nie będę chciał biegać niczego innego. O tym, czy miał rację, miałem przekonać się już niedługo.
Po krótkim odpoczynku z niecierpliwością czekaliśmy na Krystiana, który wreszcie pojawił się na mecie. 75 km, 12 godzin w trasie. Pełen szacun! Okrutnie zmęczony, ale zadowolony i co najważniejsze – w jednym zdrowym kawałku!
Napompowani pozytywnymi emocjami, długo nie mogliśmy zasnąć, zwłaszcza że jednego z nas dorwały problemy natury gastrycznej i biedak męczył się całą nockę poprzedzającą zawody.
Wreszcie nastał dzień startu. Wyszedłem z hotelu jako pierwszy (ok 6:00), bo nie byłbym sobą, gdybym nie przeprowadził porządnej rozgrzewki, przez co wystartowałem jako ostatni z Chyżaków i na trasie przybijałem piątki z każdym z nich po kolei. Ostatniego – Adasia, doścignąłem na 16-tym kilometrze po ostatnim punkcie odżywczym. Sprawdzam zegarek – jest dobrze, powinienem być ok. 9:00 na mecie, czyli zdążę przed startem dyszki, w której mieli biec Hubi i moi znajomi (pozdro dla Fifi i Piotrka B). W przypływie euforii dałem się ponieść myślom ku mecie, ku chwale… i zgubiłem trasę. Pierwszym symptomem, że coś jest nie teges był zaskakujący 2-kilometrowy asfaltowy podbieg. Jak miło ze strony organizatorów, że na ostatnich kilometrach zaserwowali nam niszczący resztki psychiki podbieg. To, że się pogubiliśmy (Adam cały czas trzymał się za mną) stało się jasne, kiedy znów trafiliśmy na punkt odżywczy na 16-tym kilometrze. Ziścił się jeden z koszmarów każdego biegacza.
Na szczęście na miejscu był główny macher imprezy Piotr Hercog, który szybko powiedział nam co i jak (a przede wszystkim gdzie do mety!). Mieliśmy odbić z głównej drogi tam, gdzie ktoś zostawił śmieci (sic!). Wytrzymałość moich łydek była obliczona na 21 km, więc zaczęły domagać się natychmiastowego postoju i potraktowania z miłością. Czułem jak pulsują w spaźmie nadchodzącego skurczu. Na ostatnich nogach (dosłownie!) wytrzymaliśmy z Adasiem do końca i wspólnie przekroczyliśmy linię mety, gdzie razem uskuteczniliśmy mój autorski taniec Dzika. Wyszło nam prawie 24 km…
Jak się po chwili okazało, nie tylko trasę wtedy zgubiłem. Dowód osobisty również (wypadł mi z kieszeni, kiedy wyciągałem telefon i dzwoniłem do funfli na mecie, że lekuchno się spóźnię). Szczęście w nieszczęściu i niesamowita koincydencja, bo jakiś spostrzegawczy biegacz (chwała mu i dziękczynienie) znalazł go na trasie i zaraz po przekroczeniu mety zostałem wywołany przez megafon celem odbioru zguby. Minkę miałem bezcenną jak obcy facet wręczał mi dowód osobisty. Chwilowa pomroczność szybko ustąpiła i jeszcze udało mi się osobiście podziękować, a nawet zrobić wspólną fotkę z moim aniołem stróżem.
Odnieśliśmy też kolejny klubowy sukces – siostra bliźniaczka Justyny Kowalczyk wywalczyła 3. miejsce w kategorii wiekowej! Spójrzcie na zdjęcia – żaden najpiękniejszy komentarz nie odda w pełni tej erupcji radości. Wystarczy codziennie robić plank challenge i dzieją się rzeczy niesamowite. Brawo Aniu!
Czas gonił, bo niedługo moi znajomi mieli zameldować się na mecie dyszki, a obiecałem im gazowane złote izo, jeśli ukończą bieg (nieważne w jakim czasie i w jakim stanie).
Tak więc szybko czmychnąłem do bazy celem szybkiego doprowadzenia moich łydek i udek do stanu użyteczności i kiedy wróciłem, cała wesoła gromadka właśnie skończyła bieg. Również Hubi, który jako jedyny z bandy Chyżego wybrał najkrótszy dystans (problemy z kolanem), z jego nieustannym hasłem na ustach (coś o uprawianiu miłości z obecną partią rządzącą).
Jako ostatniego z Chyżej grupy powitaliśmy Bartka, który bez zbędnego rozgłosu pacnął sobie maratonik w naprawdę dobrym czasie.
Kuślin staje się wylęgarnią ultra biegaczy! Lud tam skromny i twardy – dobry materiał na górskiego harpagana.
Razem zalegliśmy na trawce i w słoneczku, ze szlachetnym napojem w rączkach. Mama ostrzegała – nie pij % na łące jak świeci słońce. W ten sposób otrzymałem wyjątkową pamiątkę z kudowskiej imprezy w postaci oryginalnej opalenizny na czerepie (jeszcze zobaczycie, że to będzie nowo odkryta moda!).
Czas płynął wśród dźwięków DJ Hubiego, a my nieustannie dopingowaliśmy finiszujących, wspominając nasze zmagania. A było co wspominać. Mnie najbardziej utkwiło w pamięci:
– hiper szybkie zbieganie z przeszkodami (aż oczy zaszły mi łzami),
– cudownie piękny fragment przez Błędne Skały (i przy okazji szybkie selfie z nieznajomą),
– szalenie trudny technicznie zbieg po szlaku z Błędnych Skał, który pokonałem zgodnie z zasadą Brzytwy Ockhama (najprostsze rozwiązanie jest najbardziej trafne); tutaj mając do wyboru bieg bokiem przez krzaki lub ostrożnie szukanie stałych punktów podparcia, parłem przez sam środek błota,
– morderczy podbieg na 12. km (prawdziwy Hannibal Lecter wśród wszystkich podbiegów-kilerów),
– stado wyjących przy drodze psów Husky, pozamykanych w klatkach, które początkowo wziąłem za odgłosy publiki wiwatującej na mecie, a był to jedynie groteskowy zwiastun złych wieści (dodatkowe 3 km do upragnionej mety).
Zmęczeni emocjami, wysiłkiem i narastającym upałem nie mieliśmy sił na jakieś wielkie świętowanie do późna i szybko opadliśmy na łóżka niczym ceny w Media Expert.
Wraz z początkiem nowego tygodnia, przyszło nam pożegnać piękne Góry Stołowe, ale że górki nam się nie nudzą, w drodze powrotnej zrobiliśmy wspomniany wyżej przystanek na trekking na Ślężę w ramach regeneracji. Uwielbiam tę górkę i mam do niej sentyment (mój pierwszy bieg górski!). Wspaniale było tu wrócić i zebrać kolejne miłe wspomnienia (pozdro dla Oli z Wrocławia, z cudownym uśmiechem).
Reasumując – spełniła się przepowiednia, że wsiąknąłem na dobre w górskie bieganie, ponieważ za rok zamierzam tu wrócić! I obiecuję poprawę, bo wygląda na to, że w tym roku nie byłem godny, żeby ukończyć bieg bez zgubienia trasy.
Nasza wesoła gromadka już powoli krąży myślami o 33 km w Lądku-Zdroju. Dla mnie na dzień dzisiejszy pozostaje tylko jedna myśl – Śnieżka…
Na koniec chciałbym szczególnie mocno podziękować mojemu treneiro Bartkowi oraz pozdrowić chłopaków z ekipy #FeiferTeam, którzy wybiegali zacne czasy w Kudowskiej Dziesiątce. Bartku, kuruj się szybko i wysyłaj plany treningowe, bo wspomniana Śnieżka sama się nie przebiegnie:)
A oto, co nabiegaliśmy:
Solo 75
Nowak Krystian: 12:00:57, 56. (open), 5. (M20)
O!Błędny Maraton
Nowak Bartosz: 06:21:14, 79. (open), 7. (M20)
Półmaraton Błędnych Skał
Andrzejczak Anna: 02:31:06, 62. (open), 3. (K30)
Kuraś Szymon: 02:33:57, 66. (open), 22. (M40)
Andrzejczak Łukasz: 02:37:07, 73. (open), 28. (M30)
Szofer Adam: 02:37:18, 74. (open), 29. (M30)
Dolecka Ela: 02:56:30, 138. (open), 10. (K40)
Konieczny Piotr: 03:41:57, 210. (open), 61. (M40)
Kaczmarek Monika: 03:42:21, 212. (open), 28. (K40)
Kudowska Dziesiątka
Kawa Hubert: 01:08:00, 27. (open), 12. (M30)