Bieganie (na) dzika w Szczawnicy
Jak na prawdziwego Dzika Górskiego przystało, umyśliłem sobie sprawdzić, czy mnie aby nie ma w górach:)
No i wymyśliłem – kierunek Szczawnica! Tam musi być jakaś cywilizacja:) Z dobrego, a właściwie – najlepszego źródła (dzięki Ci, Emi) dowiedziałem się, że tamte rejony obfitują w ciekawe biegi górskie. Postanowiłem to sprawdzić na własne oczy, a raczej nogi:) Wmontowałem się w ekipę pod wodzą doświadczonej ultra-góralki Marzenny Perz, która zęby zjadła na niejednym górskim biegu. Wraz z pozostałą bandą pozytywnie zakręconych biegusiów zameldowaliśmy się w Szczawnicy już 2 dni przed zawodami. W planach mieliśmy zwiedzanie, ale przede wszystkim odpoczynek i dobrą zabawę 
Pieniny przywitały nas słońcem, więc w dobrych nastrojach realizowaliśmy kolejne punkty programu wycieczki pt. „Idziemy tam, gdzie idzie Marzenna”. Zaliczyliśmy zamek w Czorsztynie z pięknym widokiem na Taterki, następnie popłynęliśmy Dunajcem świeżo zakupionym pontonem. Przy okazji sprawdziliśmy, czy woda w Dunajcu jest nadal zimna i mokra jak mówią najstarsi Górale. Odpowiedź brzmi – nadal jest:)
W doborowych nastrojach oczekiwaliśmy na dzień zawodów. Samopoczucie trochę psuła prognoza, która jednoznacznie wskazywała na deszcz, właśnie podczas biegów. A biegów było kilka – od 11 km do 97 km. Dla każdego coś fajnego. Jako że Dzik Górski, niczym krasnolud Tolkiena, lubi szybko i krótko, więc wybrałem skromne 11 km, ale z wymagającym, ponad 2 km podejściem (trasa zwie się Hardy Rolling). Natomiast pozostała ekipa zdecydowała się na trasę o nazwie Wielka Prehyba, czyli 43 km po górach, dolinach, w deszczu, błocie, śniegu i takie tam inne przyjemności:)
W dniu zawodów pogoda pozytywnie zaskoczyła (ktoś to chyba wyczarował, dzięki Vilka:) i mogliśmy się tylko cieszyć, że prognoza okazała się nietrafiona, co zdarza się dość rzadko. Najpierw, punktualnie o 9:00 ruszyły harpagany i harpaganki na Wielką Prehybę. Godzinę później, kozice górskie poszły w tango na Hardy Rolling. Podczas podbiegu nogi piekły niesamowicie, ale Dzik Górski dobrze przepracował zimę pod czujnym okiem naszego niezawodnego tandemu treneirów (pozdro dla Dario R. i Michała S.), więc moc była ze mną  Ani się obejrzałem, a bieg zmierzał ku końcowi. Za mną był już ostry podbieg zakończony punktem żywieniowym przy schronisku pod Durbaszką, za mną były piękne widoki na grani Małych Pienin oraz strome zejście (z linami!) w okolicach Szafranówki. Pozostało jedynie zbiec tak chyżo, ile fabryka dała, do mety przy deptaku nad Grajcarkiem. Jako że fabryka dała dużo, to zbieg był krótki, zwięzły i na temat:) Na mecie nie zabrakło oczywiście tradycyjnego tańca dzika i w szampańskim nastroju zakończyłem rywalizację z czasem 56:40, meldując się na mecie na 13. pozycji (8. w kategorii M30) wśród 259 zawodników. Po krótkiej regeneracji oczekiwaliśmy pozostałych naszych biegaczy, którzy w komplecie, bez kontuzji i przede wszystkim z uśmiechem na ustach dotarli na metę. Co więcej – Marzenna wybiegała 2. miejsce w swojej kategorii wiekowej z czasem 06:20:06! Niestety regulamin zawodów nie przewidział nagród za miejsca w kategoriach wiekowych, ale i tak mieliśmy powody do radości, bo tymczasem młoda latorośl Marzenny, czyli córka Emilia wywalczyła (i to w wielgachnym stylu, po piorunującym niczym Usain Bolt finiszu!) 2. miejsce wśród kobiet na trasie Hardy Rolling. Brawo Emi!!! Niedaleko spadło jabłuszko od jabłoni 
Tak więc, reasumując, impreza należała do jak najbardziej udanych. Mam nadzieję, że uda mi się wrócić tutaj za rok, bo naprawdę warto. Polecam każdemu, kto lubi góry i bieganie, a tutaj macie 2 w 1:)
Szymek