Po nieudanym biegu w Lądku Zdroju, gdzie musiałem zakończyć swoją przygodę w Biegu 7 szczytów już, albo i dopiero na 130 km z powodu pęcherza na stopie, który zrobił mi się na 80 km. Następnie już całkiem udany 3-dniowy bieg Challenge w Radkowie na 165 km, a na zakończenie sezonu biegowego przyszedł czas, żeby zmierzyć się z najdłuższym dystansem Ultrakotliny-180 km. Bieg zaczynał się o 1:00 w nocy z piątku na sobotę, więc w piątek od razu po pracy ruszamy z Jolką i Wojtkiem do Szklarskiej Poręby. Podróż minęła szybko, po poszukaniu miejsca parkingowego idziemy odebrać pakiety, oraz zdać przepaki. Następnie zjadam pyszną zupkę w knajpie, szybkie pakowanie torby biegowej + godzinka drzemki w aucie i można powoli iść na autobus, który zawiezie nas z Szklarskiej do Piechowic na linię startu. Jeszcze godzinkę przed odjazdem autokarów na parking dojeżdża Wiktor, który z powodu choroby miał biec „tylko” 80 km, ale tak bardzo chciał biec z nami 180 km, że dopiął swego. Wariat!

To do rzeczy. Kilka fotek przed startem i 3,2,1 i poszli! Pierwsze 25,30 km biegnie mi się tak sobie, bo trochę za dużo jedzonka przed startem weszło. Biegnę sobie z Jolką i jeszcze jednym biegaczem. Trochę rozmówek, dwa punkty odżywcze po drodze. Następnie z górki tak mi się fajnie zbiega, że ich zostawiam i do 42. km i biegnę już sam. Ten fragment trasy był bardzo łatwy, małe przewyższenie, 6h na zegarku. Czuję, że się nie zmęczyłem. Dzień powoli budzi się do życia, a ja ląduję na punkcie odżywczym, gdzie zjadam dwie porcje zupki pomidorowej, żeby mieć siłę na podejście pod Przełęcz Karkonoską. Już na samym początku ja i kilku innych biegaczy zaliczamy pierwszą mała zgubę na trasie. Na podejściu pod Szrenicę, przegapiamy skręt w lewo pod górę i zbiegamy za szarfami, po jakiś niecałych kilku km już cofamy się z kilkoma biegaczami. Okazało się, że nasza trasa pokrywała się z inną. Trudno, darmowe kilometry będą 🙂  Następne kilometry ciągną się cały czas pod górę, niestety ładnych widoczków ze szczytów nie będzie, bo jest sroga mgła z lekkim deszczem. Po drodze zakładam dodatkową bluzę, bo wieje też mocny wiatr. W końcu zdobywamy szczyt. Szybka fotka i wolny zbieg po śliskich kamieniach, po drodze mijam dwa lub trzy czeskie schroniska, jest bardzo klimatycznie i tak wbiegam na 61. km gdzie jest punkt kontrolny. Tam wypijam ciepłą herbatkę, lekko zajadam kilka ciastek i biegnę dalej. Cały czas zbiegam z Karkonoszy ostrym zbiegiem z jednym biegaczem ze Śląska, który umila bieg swojską śląską gwarą. W pewnym momencie zaliczam upadek, ale na szczęście upadam do tyłu. Udało się szybko wyciągnąć ręce, co zamortyzowało upadek. Skończyło się tylko na strachu. Na 73. km zaliczam przepak, zmieniam tam tylko skarpetki, zabieram drugą czołówkę i biegnę na drugą nockę. Po drodze, oczy mi się już lekko zamykają jak podchodzę pod dość mocne podejście które nie chce się skończyć. Mijam dwóch turystów i widzę z daleka, że chłopak idzie tyłem, a dziewczyna przodem. Dopiero z bliska widzę, że chłopak idzie normalnie :D. Jeszcze za dnia wybiegam z Karkonoszy, kawałek asfaltu, następnie skręt w ścieżkę w jakieś krzaczory i dobiegam na punkt kontrolny na 84 km. Tam dowiaduję się, że oprócz mnie został tylko jeden biegacz, który nie dobiegł na ten punkt i przez ostatnie 2 godziny zrezygnowało z biegu aż 10 biegaczy:(. Szybko uzupełniam płyny w soft-flaskach oraz podjadam trochę słodyczy i pomarańczy. No i biegnę dalej, po drodze przez przypadek włączyła mi się czołówka w plecaku, na szczęście jakiś turysta w drodze zwrócił mi na to uwagę i szybko ją wyłączyłem, ale max. może na godzinkę, bo ściemnia się i zaczyna się druga nocka. W pewnym momencie biegnąc i widzę białego pięknego pieska, nie dowierzam i podbiegam bliżej, a on okazuje się białą skałą :D. Po drodze spotykam jeszcze mega dziwnego czarnego kota, który okazuje się konarem drzewa, a przy świecących szarfach czai się jakiś człowiek czy krasnolud :). Teraz wiem, że już nie jestem sam i przyzwyczajam się do słynnych halunów 😀 I z takimi dodatkami dobiegam na 102. km gdzie na punkcie spotykam miłego pana orga z UTM. Zajadam tam zupkę pomidorową, podładowuję zegarek, uzupełniam picie i ruszam na następne kilometry, które biegam głównie po mniejszych wioskach klepiąc nieszczęsny asfalt. Ciągle czując, że kręcę się w kółko, wiem już, że na następnym punkcie będę musiał pospać, bo oczy już zbyt mocno się zamykają i tak senny dobiegam na punkt odżywczy. Mam 2h zapasu, patrzę, że mają krzesła, oj jak cudownie się poczułem. Od razu mówię do wolo, że mają mnie obudzić za 20 min. Okrywam się folią NRC i jest mi ciepło. Zapadam na krótką przyjemną drzemkę, budzę się sam już po 15 min, szybko zwijam folię, zakładam plecak i biegnę dalej w las. Idąc pod Górę Szybowcową, dyskutuję sobie z innymi biegaczami. Po tej krótkiej drzemce, przez następne 2h biegnie mi się super i nie odczuwam braku snu. Tak dobiegam na drugi przepak na 129. km. Zajadam trochę, wypijam herbatkę i biegnę dalej przez jakieś miasteczko. Już czuję że wraca senność, w końcu skręcam w polną dróżkę i w pewnym momencie czuję, że ktoś mnie z tyłu dotyka, szybko odwracam się, a tam zjawa rozmywa się w powietrzu. Ale jajca :D. Następne kilometry muszę biec już w grupce biegaczy, bo czołówka świeci już na małych obrotach. Jest godzina 3:00 i odczuwam największy kryzys w tym biegu. Wmawiam mojej głowie, że jak przetrwam te kilka godzin to już za dnia będzie dobrze i w końcu widzę, że przejaśnia się i powoli budzi się nowy dzień. Dzień mety :). W grupce dobiegamy już za dnia do Goduszyna. Na 142. km na punkcie, zupy nie jem, bo ciągle ta pomidorowa 🙁 Zapijam herbatkę, zajadam wafelki, uzupełniam wodopój i biegnę. Już jest przyjemna pogoda, słońce lekko świeci, biegnie się fajnie, po drodze zaliczam jeszcze dodatkowy punkt, a tam piękny bonus, bo są jabłka (zjadam jedno) i dobry placek 🙂 Dobiegam na 156. km. Tam spędzam max.5 min, bo wiem, że tylko dwie górki i meta. Już w drodze pod górę mija mnie czołówka biegu na 30 km. A tam tegoroczny najszybszy polski rekordzista UTMB Kamil Leśniak, który złamał 24h i o dziwo ultras Michał Jurek :0 Jak oni podbiegają pod górę :0 Przepuszczam jeszcze kilku młokosów i w końcu docieram na 167. km. A tam już nie kalkuluję, bo wiem, że już za 13 km będzie meta. Po drodze wspieram biegacza z 30. km, którego dopadł skurcz. Szlak jest mocno zabłocony i muszę omijać dość mocne błocko, w pewnym momencie docieram na zbieg Kamieńczyka, a to bardzo techniczny zbieg. Ale ja takie lubię, choć łatwo tam zaliczyć glebę. Patrzę, że mija mnie jakaś dziewczyna z 30. km, ale tym razem nie odpuszczę jej 🙂 i ja też puszczam się już na maxa, bo to ostatni zbieg do mety. Wyprzedzam tą dziewczynę, muszę też krzyczeć do turystów, żeby się odsuwali, to już 190. km, a ja biegnę z górki na tempie 5:00 min/km. Czuję niesamowitą energię, wlatuję do Szklarskiej Poręby, pozuję do fotki przy okazji, czuję ból w nogach, ale wiem, że to już ostatnie metry biegu. Uśmiech mam ciągle na twarzy, wyprzedzam jeszcze kilku biegaczy i wbiegam na moją szczęśliwą metę! Czuję niesamowite szczęście, łezka w oku się zakręciła, org biegu mi gratuluje ukończenia :). Bieg kończę na 45 miejscu, w kat M20 2 miejsce 😀

Krystian N.