Z okazji 8 edycji cyklu biegów ku pamięci żołnierzy wyklętych zawitałem do Wolsztyna z 2 powodów: pierwsze primo – miałem najbliżej, drugie primo – już jakiś czas temu wykoncypowałem sobie, że spróbuję sprawdzić swoją moc przerobową na króciutkim niczym fragment filmu nadawany między reklamami na Polsacie – dystansie 1963 m. Jak mawiał mój ulubiony bohater książek Tolkiena – krasnolud Gimli: „Jestem zabójczy na krótkim dystansie”. Mała wkrętka historyczna – ta dość nietypowa długość wynika z potrzeby upamiętnienia roku śmierci ostatniego żołnierza wyklętego.
Po spokojnej i długaśnej rozgrzewce, zgodnie z zasadą „im krótszy dystans, tym dłuższa gra wstępna”, dziarsko hycnęliśmy ze startu i już po kilkunastu metrach pierwsza czwórka była już wyjaśniona. Niestety pierwsze miejsce odjechało jak Struś Pędziwiatr na sterydach, więc naszej trójce została walka o pozycję najszybszego kojota. Po jakimś kilometrze udało mi się zgubić pościg pozostałych kojotów i dostojnym acz żwawym krokiem niczym biskup za potrzebą przekroczyłem metę jako ten drugi z czasem 7:20. Pozostało tedy pogratulować Strusiowi pierwszego miejsca, wciągnąć razem pychotkową pomidorówkę serwowaną przez urocze harcerki, słuchając przy tym Strusia, który poinformował mnie, że on tak tylko treningowo dzisiaj potruchtał i że jedzie do Sparty (tak, TEJ Sparty) na jakiś survivalo-koszmar, gdzie w ramach relaksu chyba biegnie się 40 kaemów z workiem na plecach (wiadomo – „This is SPARTA!!!” jak mawiał pewien koleś w filmie „300”) i spokojnie poczekać na wręczenie nagród.
Całkiem spoczko jak na okres przed właściwym treningiem.
Pozdrawiam,
Szymon Kuraś