Długo zastanawiałem się jak rozpocząć tą historię. Zacznę inaczej niż zwykle powinno się to robić – od morału: „Uważaj człowieku co mówisz”.
Kiedyś ja głupi oglądając zawody triathlonowe w TV palnąłem, że przed 40 urodzinami też chciałbym sobie takie zaliczyć. Dowcip polegał na tym, że ja o tym zapomniałem, no a moja ukochana żonka NIE.
I tak jakoś w grudniu 2018 roku dowiedziałem się, że 26 maja 2019 roku biorę udział w zawodach triathlonowych w Sierakowie na dystansie ¼ IRON MANA. To był prezent – od żony. Pamiętam moją pierwszą myśl jak dotarło do mnie co mnie czeka: „POGIĘŁO JĄ”. Później przyszło opamiętanie i kolejna wiekopomna myśl: „NIE NO ZGINĘ – I TO NA BANK”. No ale jak mus to mus. Kamila uświadomiła mi, że to dla mojego dobra mówiąc: „no przecież chciałeś schudnąć”. Chcąc nie chcąc postanowiłem podjąć rękawice.
Pływanie, rower, bieganie – to jest kolejność dyscyplin, z którymi każdy zawodnik musi się zmierzyć. Na tym dystansie było to 950 metrów pływania, 45 kilometrów jazdy rowerem i 10,5 kilometra biegu.
W styczniu zacząłem kompletować rower i cały sprzęt jaki mi był potrzebny do jazdy (tutaj duże ukłony dla Michała Szkuty, który pożyczył mi niemal wszystko włącznie z trenażerem). Bieganie w miarę mi szło, pływanie też. Niestety od samego początku wiedziałem, że rower to nie jest moja bajka. Treningi niby szły tak jak powinny, ale cały czas czułem, że z jazdą będzie jakiś problem. No i nie pomyliłem się. Tydzień przed zawodami pojechałem na trasę zrobić rekonesans. Wziąłem rower i jazda. Pamiętam jak wszyscy mi mówili, że trasa kolarska jest trudna, tylko że nikt do cholery nie wspomniał, że będę musiał jeździć po górach. No ale trudno. Nie było odwrotu.
Dzień przed zawodami pojechaliśmy z Leszkiem zawieść rowery i omówić zachowanie w strefie zmian. Byłem przerażony. W zasadzie to byłem załamany. Wszystko wydawało mi się nie do ogarnięcia. I jeszcze ci ludzie, którzy prawie wszyscy wyglądali na cholernych profesjonalistów. „Co ja tutaj robię?” – ta myśl towarzyszyła mi przez cały ten czas.
Co możemy powiedzieć o 26 maja 2019 roku? Ktoś powie, że jak co roku jest to Dzień Matki. Ktoś inny powie, że Polacy wybierają swoich kandydatów do Europarlamentu, a ja wam powiem SIERAKÓW. Nie spałem niemal całą noc. O godzinie 8 rano podjechał Lechu wpakowałem się do samochodu i ruszyliśmy. Na miejscu szybko poszliśmy do strefy zmian zostawić niezbędne rzeczy i chwilę odpocząć. W między czasie przyjechali moi prywatni kibice – Kamila z Filipem i Hanią. Cieszyłem się, że mogłem ich przed startem zobaczyć. Kto wie czy nie ostatni raz? Wszyscy poszliśmy na plażę, z której miał nastąpić start. Tam spotkaliśmy wielu znajomych. Wszyscy mówili, że będzie dobrze, i że spokojnie dam radę. Ja tego tak nie czułem. Na domiar złego zaczęło dosyć mocno wiać co oznaczało, że pływanie może sprawić sporo problemów.
Na kilkanaście minut przed startem przebraliśmy się w pianki (tą akurat pożyczył mi Wojtek Szkudlarski) i poszliśmy do wody oswoić się. Nie było źle. Godzina 11.00 czyli czas startu zbliżała się nieubłaganie. Kilka chwil wcześniej kazano nam się ustawić w boksach i czekać. Spiker coś krzyczał do mikrofonu, wszyscy w koło jacyś tacy zadowoleni, a ja myślałem tylko jak tu się nie utopić. W pewnym momencie nastąpił głośny strzał z armaty i pierwsi zawodnicy ruszyli. Byłem mocno zdenerwowany, ale też skupiony na zadaniu jakie mnie czeka. Zbliżałem się powoli do linii startu. Zacząłem odliczać 10,9,8,..3,2,1 i ruszyłem. W wodzie było chyba z milion ludzi. Było ciężko. Nigdy nie pływałem w takim tłumie. Miałem ochotę krzyczeć żeby się odsunęli i dali mi spokojnie pokonać trasę do pierwszego punktu. Po chwili było trochę luźniej, ale i tak nie mogłem złapać swojego rytmu. Co jakiś czas starałem się kontrolować czy nie zbaczam z kursu. W pewnym momencie zobaczyłem dno. Jest nieźle – pomyślałem. Wybiegłem z wody i rzuciłem okiem na zegarek. Równe 20 minut – czyli jak na pierwszy raz całkiem dobrze. Byłem zadowolony. Dobieg do strefy zmian miał 500 długich metrów, z których połowa była pod górę. Masę ludzi nam kibicowało. Miałem ciarki na całym ciele, a tętno skoczyło mi do 180. Po chwili dotarłem do roweru. Szybkie przebranie ciuchów, zjedzenie żelu, popicie wodą i biegiem na trasę rowerową. Byłem w stanie euforii. Tętno spadło, a ja zacząłem jechać. Niestety moja radość trwała dosyć krótko. Każdy kto był na tej trasie wie, że droga do Kwilcza to jest ten cięższy kawałek, a na dodatek miałem wrażenie, że wszyscy są szybsi ode mnie. Wyprzedzali mnie jeden po drugi, a ja sobie powtarzałem, aby się nie podpalać i jechać swoje. W połowie pierwszego kółka (trasa składała się z 2 okrążeń po 22 km) zaczęły mnie boleć nogi, ale druga część trasy w kierunku Sierakowa jest mniej wymagająca. Gdy dotarłem do granic miasta zauważyłem Kamilę i Piotra, którzy głośno mi kibicowali. Kolejny raz rzuciłem okiem na zegarek. Jechałem już 46 minut. Było dobrze, ale mogło być lepiej. Jechałem dalej. Niestety nogi bolały coraz bardziej, a pogoda która do tej pory była moim sprzymierzeńcem zmieniła się. Wyszło słońce i zrobił się duszno. Do Kwilcza po raz drugi dotarłem mocno zmęczony. Na trasie drugiego kółka wyprzedziłem może z 5 osób z czego 3 miało awarię. Na moje nieszczęście mój rower też zaczął szwankować. Przerzutki przestały przeskakiwać tak jak powinny, a na drodze, na której jedzie się raz w górę, a raz w dół ich niezawodność była mi bardzo potrzebna. Do końca jazdy zostało mi ok. 7 – 8 km, a ja już miałem dosyć wszystkiego. Nie miałem siły jechać i modliłem się, żebym tylko dotarł do Sierakowa. Liczyłem się też z dużą stratą czasu w stosunku do tego co sobie założyłem przed startem. Gdy dotarłem do strefy zmian okazało się, że mam kolejny problem. Nie mogłem biec. Pachwina prawej nogi nie działała jak należy i cholernie bolała. Na strefie przebrałem się w ciuchy do biegania, popiłem pepsi i wziąłem tabletkę przeciwbólową. Ruszyłem na trasę biegu. Kolejny raz widziałem Kamilę i Piotra, ale tym razem w towarzystwie dzieciaków. Tak naprawdę jedyne co pamiętam z pierwszych kilometrów to ból. Był nie do wytrzymania. Czułem jak łzy płyną mi po policzku i modliłem się, aby tabletka zaczęła w końcu działać. Tempo miałem bardzo wolne, ale najważniejsze że poruszałem się do przodu. Gdy były podbiegi przechodziłem do marszu. Resztę trasy starałem się przetruchtać. Jak dobiegałem do stadionu pierwszy raz (trasa biegu również składała się z 2 kółek po 5 km), miałem wrażenie, że zaraz padnę na ziemię, ale nie mogłem już się zatrzymać. Na szczęście sił dodawali kibice, których było bardzo dużo, a na samej bieżni byli Ci moi. W trakcie drugiego okrążenia po głowie chodziła mi już tylko jedna myśl: DO METY, DO METY, DO METY. Powiem szczerze – miałem w du… czas, miałem w du… zmęczenie i miałem w du… pogodę. Ja chciałem na metę. Po ponad 3 godzinach i 22 minutach dotarłem do celu. Chłopaki już czekali na mnie i przybili ze mną piątki. Dostałem medal. Nie ja go nie dostałem ja go WYSZARPAŁEM. Kawałek dalej czekała na mnie Kamila z dziećmi i szwagrami. Dostałem od mojej żonki puchar. Byłem szczęśliwy i cholernie zmęczony.
Pamiętacie co napisałem na początku? Należy pamiętać co się mówi i co się deklaruje. I wiecie co? To było jedno z najlepszych doświadczeń jakie doznałem w moim życiu. I nie liczy się to, że nie poszło mi tak jakbym chciał i nie ważne, że wszystko mnie boli nawet na samą myśl o tym co tam przeżyłem – po prostu było WARTO.
P.s. I tak już na sam koniec – w domu czekała na mnie skrzynka pełna piwa. Od ŻONKI oczywiście. Trzymajcie się Wasz nowy triathlonista – Maciej.