Kolejnych przygód na mojej ulubionej ostatnio trasie ciąg dalszy.
Etap 4 (z 6 w całym cyklu GP Dziewiczej Góry w biegach górskich) przywitał nas niesamowicie sprzyjającą aurą. W sam raz na poranne ściganko w plenerze. Nie za zimno, suchutko, nic tylko cisnąć.
Było tak – zawitaliśmy (my, czyli niżej podpisany i pozytywnie zajarana bieganiem Pao) planowo wcześniej, żeby zdążyć ze wszystkim ze spokojem. Wg podręcznika, bez niepotrzebnego ciśnienia, że czegoś tam nie zdążymy. Ten spokój biegowej duszy oraz wspomniana wyżej, nie boję się użyć słowa – idealna pogoda, wprost zachęcały do szarpnięcia życiówki.
Szybko wprowadziłem ten plan w etap realizacji. Zaraz po starcie uczepiłem się czołówki i tak sobie dziarsko hasaliśmy, mijając znane już podbiegane ścieżyny i zbiegane zakrętasy. Generalnie za wiele, to się nie działo na trasie, bo wreszcie wszystko działało jak trza – ani sznurówka nie puściła, ani trasa się nie pogubiła. Nuda panie jak w polskim filmie:) Wyprzedziłem jednego jegomościa i sam zostałem raz wyprzedzony, czyli bilans na zero. Na mecie słonko na chwilę wyjrzało, witając wszystkich finiszujących. A już drożdżówki z serem były wprost przecudnie pyszne. No i słowo się rzekło – życiówka weszła, pobita o 45 sekund, więc całkiem klawo. Starczyło na 3. miejsce OPEN (czas 21:20), co jest kolejnym miłym akcentem. Pao po piorunującym finiszu również uchachana, bo też rozbiła życiowy bank.
To był kolejny udany biegowy dzień. Balonik z ambicjami wciąż rośnie, bo po czterech biegach jestem liderem w klasyfikacji generalnej, ale próbując być obiektywnym – większe szanse mam w mojej kategorii wiekowej, gdzie trochę głupio się przyznać, ale nie mam z kim przegrać. Nic tylko przekuć słowa w czyny i sumiennie trenować do następnego etapu w lutym. Wszystkie ręce (a raczej nogi) na pokład, cała moc skierowana na Dziewiczą Górę, ciśniemy dalej!
Szymek / Dzik Górski