Wreszcie zrobiło się ciepło, wreszcie możemy biegać po lasach, nieotuleni kilkoma warstwami odzieży jak ogry (pamiętacie wykładnię Shreka – ogry mają warstwy). No i wreszcie kilka razy przesuwana sztafeta miała w końcu miejsce! Chociaż z tym ciepłem, to tak nie do końca, bo wiało jak na Syberii, tak samo jak ostatnim razem, kiedy tu zawitałem. Normalnie Suwałki Wielkopolski ten Nowy Dwór.

Ale mimo tego, nie mogłem się doczekać tych zawodów, bo taka formuła to dla mnie zupełne novum, a jeszcze nasłuchałem się opowieści, że tu jest przednia zabawa. I była! Bardzo miła prowadząca, doborowa kompanija (zawsze pozytywnie nastawiona Monia i wieczny biegowy analityk Piotruś) i nie tak łatwa trasa. Czego chcieć więcej? A jeszcze to oczekiwanie podczas losowania. Co przyniesie los? Kogo będę miał w drużynie? Niesamowite było poznać nowych ludzi, którzy na chwilę stali się częścią jednej całości. A muszę przyznać, że trafiłem na naprawdę doborowe towarzystwo – tryskająca dobrym humorem Marzena, filigranowa i zawsze uśmiechnięta Aga aka Mycha oraz Tadzik (rocznik 1951!), uczestnik biegów w Manchesterze i Liverpoolu.

Po obowiązkowej fotosesji i wspólnym obiegnięciu trasy, wreszcie wybiła godzina startu. Jeszcze nie skończyłem rozgrzewki, a już zawodnicy z pierwszej zmiany śmigali niczym harty na polowaniu. Cierpliwie, ale w napięciu czekałem na swoją kolej. Wreszcie dostrzegłem charakterystyczną blond-kitkę Mychy, rytmicznie kołyszącą się wśród drzew. I wio, pałeczka w rękach, poszły konie po betonie, a raczej dziki po ściółce.

Na tak krótkim dystansie nie ma się co zastanawiać i trzeba od początku odpalić fajerwerki. Więc ja swoje fajerki odpaliłem niczym Marty McFly swojego Deloriana w filmie „Powrót do Przyszłości”. Pędziłem, ile sił w nogach, w butach jakiejś mało znanej niemieckiej marki, z takimi ukośnymi trzema paskami i styropianem w środku. Spore ilości szyszek i gałęzi wymuszały ciągłe skupienie i pilnowanie równego tempa. To nie refleksyjny long run, tu trzeba ostro podawać jak chomik na sterydach.

Wszyscy dawali z siebie całą zgromadzoną w tym dniu moc, za co chwała im i dziękczynienie. Szczególne podziękowania należą się mojej latorośli Asiulce, która w towarzystwie swoich dziadków dopingowała nasze zmagania i trzymała kciuki, żebym nie zgubił trasy jak w Kudowej (chyba do końca życia będą mi to wypominać:).

Tym razem nie podaję żadnych wyników ani uzyskanych czasów, bo nie to było w tej imprezie najważniejsze. Na pierwszym miejscu była przecież integracja, możliwość poznania nowych ludzi oraz zdobycie kolekcji nowych wspomnień.

A będzie, co wspominać – choćby nasze miny, kiedy na mecie, ni z gruchy ni z pietruchy, pojawiła się Marzena, wyskakując zza krzaków. Albo radość Agi-Mychy, która okazała się najszybszą kobietą w zawodach. Albo opowieści doświadczonego Tadzika, który już jako 14-latek wbiegał sobie na Śnieżkę. Albo wreszcie pyszne słodkości, które czekały na biegaczy po zawodach. Niebo w gębie, kot w galarecie!

Już dostałem osobiste zaproszenie na kolejną edycję sztafety, która ma się odbyć w listopadzie. Nie mogę się doczekać…

Szymon Kuraś / Dzik Górski