Te zawody określane przez organizatorów jako najszybsze w sezonie rozpalały moją wyobraźnię od listopada 2020, kiedy tylko się zapisałem. To był coś uszyte w sam raz dla mnie. Coś, co dziki lubią najbardziej – petarda w dół. Hardkorowa jazda bez trzymanki.

Namówiłem moich górskich kompanów od trekkingu, żeby towarzyszyli mi w tym wypadzie. Choć w ostateczności (gdybym nie znalazł żadnych chętnych) miałem zamysł, żeby kopsnąć się baną samemu. Do Gorców mam sentyment, bo to jedne z pierwszych gór, po których zacząłem chodzić.

Dzień przed zawodami zaplanowaliśmy sobie lekki trekking na Turbacz, ale pogodynka złośliwie pokrzyżowała nasze plany,  zgodnie z przysłowiem: człek myśli, pogoda kreśli. Ale nic to. Mając do wyboru perspektywę błotnego człapania podczas chłodno-deszczowej aury, wybraliśmy opcję jacuzzi przed naszym domkiem. Regeneracja przede wszystkim.

W dniu startu musiałem jeszcze ogarnąć pakiet i żwawo zasuwać na górę. I tutaj przyznam się, że zachowałem się jak kompletny biegowy żółtodziób. Otóż było tak: trasę miałem dokładnie przestudiowaną, mapę kilkukrotnie sprawdzoną, wszystkie internety dotyczące Turbacz downhill obcykane. I tak jakoś się złożyło, że zagadałem się ze świeżo poznanymi górskimi wymiataczami (jeden robi dyszkę w 33 minuty, drugi robi pompki w przerwach między interwałami w Tatrach, trzeci ogarnia Beskidy Ultra Trail czy inną Zamieć), że na śmierć zapomniałem, że istnieje coś takiego jak czip startowy, który wypadałoby przyczepić do buta (został na mecie w aucie, w pakiecie startowym). Przypomniało mi się jakiś kilometr przed schroniskiem na Turbaczu, więc musiałem w te pędy drałować nazad i z powrotem pod górkę. Brawo ja, normalnie nagrodę Darwina w kategorii „bieganie” mam gwarantowaną.

Ale merytorycznie czułem się przygotowany, tak jak lubię. Powiecie, że to przesada. Ja odpowiem –
ostrożności nigdy za dość. Nie bez powodu regulamin zawodów zaczyna się słowami podkreślonymi na czerwono „Zawody ekstremalne i niebezpieczne. Udział w nich może grozić kontuzją, urazem trwałym, a nawet śmiercią!!!”. Równie dobrze mogliby napisać: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”, cytując za Dante Alighierim, wchodzącym do piekła.

A trasa okazała się iście piekielnie trudna – luźne kamyki, wystające korzenie, grząskie błoto, wybijające z rytmu wypłaszczenia czy nawet lekuchne, ale potrafiące zatkać podbiegi. Jeden niewłaściwy krok i można było sobie zrobić niezłe kuku. A propos kuku, taka sytuacja – świeżo po starcie zaczynam nabierać pierwszej prędkości kosmicznej, aż tu nagle widzę jak wielgachne drzewo wali się wprost na moją trasę. Dosłownie oniemiałem. Kilka sekund szybciej i byłoby po mnie. Podbiega do mnie jakiś gruby i obleśny leśnik i zaczyna mnie ochrzaniać, że nie tędy droga. Tracę kilka cennych sekund i skaczę w dół na ubitą drogę. Okazało się, że nikt nie poinformował tych leśnych dziadów, że tu biegane będzie. Cóż, witajcie w Polsce:)

Sam bieg trwał krócej niż niektórym zajmuje poprawne wypowiedzenie słów: wyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu. Chłopaki poczekali na mnie na mecie, żeby słusznie ze mnie pobrechtać, ale generalnie mi też humor dopisał. Wynik sportowy mógłby być lepszy (20:32), ale jechałem tutaj głównie z ciekawości i wiecie co – chcę jeszcze raz! Tym razem po bożemu, z czipem. Chętnie wezmę jeszcze kogoś. Co Wy na to?

Dzik Górski