Długo szukałem celu biegowego na końcówkę sezonu. Szukałem, szperałem w zaułkach internetów wszelakich, aż wreszcie znalazłem – oto ona – jej wysokość Ślęża. Dla mnie osobiście była to podróż sentymentalna, bo to właśnie w tym magicznym miejscu popełniłem swój pierwszy bieg górski. Wraz z moim ultra-kompanem Krychą zameldowaliśmy się dzień przed zawodami, żeby porządnie poleniuchować. Zwłaszcza Krystianowi leżing był wskazany, bo nie dość, że chłop przyjechał przeziębiony, to jeszcze czekała go 80-kilometrowa poniewierka z przewyższeniem sięgającym prawie 2400 m. Przy tym, moja śmieszna połóweczka z przewyższeniem 950 m to jakiś banał. Ale dla mnie to było ostatnie najważniejsze danie główne w tym sezonie.

Z gruzem w nogach (po ostatnich perypetiach na Turbaczu – relacja tutaj) zacząłem ostatnie przygotowania przed zawodami. Czekała mnie nie lada przeprawa. Do dziś pamiętam pierwsze 5-kilometrowe przetarcie na Ślęży w 2017, kiedy na podbiegu dostawałem mocno w kuper. A teraz miałem to zrobić 2x za jednym zamachem w ciągu ponad 21 km! Ale co zrobić – my to po prostu kochamy!

Zasięgnąłem języka u bardziej doświadczonych kolegów (pozdro Jarek G!), bo lubię wiedzieć, co mnie czeka. Potwierdziło się – czekają nas ostre podejścia i trudne technicznie zbiegi. Jednak oni mieli gorzej, bo zamiast stabilnej pogody mieli potok zamiast zbiegu. Dla nas pogodynka okazała się bardziej łaskawa.

Po dotarciu na miejsce, niespiesznym krokiem udaliśmy się do biura zawodów, zwiedzając przy okazji Sobótkę – miasteczko przycupnięte u stóp Ślęży. Mieliśmy wrażenie, że tutaj czas zatrzymał się na latach 90-tych. Miejscowy przechodzień zapytany przez nas o najlepsze knajpy, polecił…sklep monopolowy 🙂 Także tego…
Ale namierzyliśmy urokliwą herbaciarnię, gdzie szwarne dziołchy ze Ślunska obłaskawiły nas pyszną herbatką, lokalnymi wypiekami i marmoladą z płatków róż. Uczta dla podniebienia! Krycha również był w świetnym humorze i jarał się jak szczerbaty na suchary, bo dostał lokalizator, który na bieżąco będzie pokazywać jego pozycję na trasie. Dbają tutaj o ultrasów. Wieczorkiem opędzlowaliśmy lokalną pizzę i szybko walnęliśmy w kimono.

Bo już wczesnym rankiem miałem plan odprawić kaszlącego Krychę, który na środkach przeciwbólowych swoją przygodę zaczynał o brzasku, czyli o 5:00. Ja miałem jeszcze trochę czasu, bo moja kolej przypadła na 10:30. Te kilka godzin wykorzystałem na ostatnią drzemkę przed wysiłkiem. Czas leniwie płynął aż do momentu startu. A potem się zaczęło…

Wymyśliłem sobie taki oto koncept, że ten mój bieg można porównać do…cyklu pracy pralki.

1-4 km, czyli pranie wstępne
Wolne obroty, usypiające tempo, lekko pod górkę, pierwsze plamy (czyt. zawodnicy) odpadają (czyt. zostają w tyle).

4-5 km, czyli pranie główne
Mozolna praca silnika, bo pierwszy konkretny podbieg (a raczej podejście) na Ślężę, siły jeszcze są, więc kolejne plamy znikają.

5-9 km, czyli pierwsze wirowanie
Powiem tak – pierwszy zbieg ze Ślęży jest po prostu tak cudownie trudny, że aż piękny. Z miejsca się zakochałem. Z całą odpowiedzialnością mówię, że to najtrudniejszy zbieg, który do tej pory zrobiłem. Turbacz przy tym, to przedszkolna przebieżka w parku. Coś wspaniałego. Przeskakiwałem wielkie kamloty, rozpędzałem się na wirażach, mijając kolejnych zawodników. To była ścieżka dla odważnych (trudniejsza, bardziej ryzykowna, ale też bardziej efektywna).

9-16 km, czyli płukanie
Dosłownie z kilometra na kilometr wypłukiwałem się się ze wszystkich zgromadzonych sił, po drodze zaliczając jeszcze krótki acz treściwy podbieg na Radunię, więc dodatkowo nastąpiło zmiękczanie mojej psychiki (i tu wyprzedza mnie smukła dziewuszka, odjeżdżając w siną dal, co jeszcze bardziej rozpuściło wątłe i skąpe pokłady psychiki).

16-17 km, czyli powtórne pranie główne
Drugi podbieg na Ślężę wyprał doszczętnie wszystko, co miałem dzisiaj do zaprezentowania. Silnik rzęzi ociężale, a ja modlę się o koniec tej agonii zmęczenia i wyczerpania.

17-21 km, czyli ostatnie wirowanie
Teoretycznie to tutaj miałem odpalić ostatnie fajerki, ale na 19. kilometrze leżałem jak długi w poprzek trasy ładnych parę chwil, nie mogąc się ruszyć. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem – moja prawa łydka pulsowała jakby w środku chował się obcy i próbował się wydostać. Nie wierzyłem, co się dzieje. Przez chwilę przemknęła myśl – nie ukończę. Po czym szybko zgasiłem ją kolejną myślą – dam radę, to tylko niecałe 3 km. Z pomocą przypadkowego turysty (stokrotne niech mu będą dzięki!) powstałem i pobiegłem do mety, tak po prostu, prosząc w duchu Opatrzność o szczęśliwe dotarcie do końca.
Wreszcie jest – pranie zakończone, można cieszyć się czystymi emocjami i niech teraz schnie (czyt. odpoczynek).

Tutaj głos oddam Krystianowi, który opisał swoje wrażenia z biegu:

Pierwszy raz na górze Ślęży w Sobótce byłem w maju tego roku. Bardzo mi się spodobało te trudne podejście, a że szukałem jakiegoś biegu ultra na wrzesień i zobaczyłem, że miejscowy klub biegacza z Sobótki organizuje swój festiwal i jest też bieg na 80 km, to od razu się zapisałem.
W dniu biegu pobudka 3:30 i po 2 bułkach z dżemem wyruszamy pieszo na start z moim kompanem klubowym – Dzikiem górskim:)
Przed rozpoczęciem, organizator opowiedział nam o całej trasie, a potem tradycyjne odliczanie 3,2,1 i tradycyjnie poszli. Pierwsze 10 km to podbieg na Ślężę i zbieg. Zaskoczyły mnie tam powalone drzewa na trasie i niewidzialne w ciemności błoto:). Do punktu odżywczego na 20. km biegnę razem z dwoma zawodnikami. Podczas rozmowy z jednym z nich okazuje się, że jest na podobnym poziomie biegowym, co ja i trenuje często na Ślęży. Ukradkiem podpatruję jego styl biegu i biegnę podobnie, na zbiegu nie za mocno, żeby się nie zajechać, a pod górkę powoli. I tak do 40. km, gdzie czekało mnie bardzo dużo biegania i parę podejść. Na punktach odżywczych podjadam trochę owoców, żelków i uzupelniam płyny we flaskach.
Przed punktem odżywczym na 40. km zaliczyłem taktyczny postój i dzięki wolontariuszowi (lub dzięki miętowym chusteczkom od Dzika), który uświadomił mnie, że jestem 18. w kategorii OPEN, stwierdziłem, że włączam 2. bieg. W ten sposób przez 15 km wyprzedzam 3 biegaczy.
Następnie zaliczam ten sam najlepszy punkt odżywczy i wolo mówi mi, że tracę do następnego zawodnika aż 20 minut, więc już nie forsuję tempa i do mety biegnę już samotnie. Na 76. km lekko mnie odcięło, bo organizatorzy postarali się, żeby właśnie pod koniec, na dobicie ultrasów, dać drugi podbieg na Ślężę. Zwalniam co chwilę, błagając, żeby mnie z tej trasy ściągali 🙂
Na szczęście na górze był punkt odżywczy i tam wypijam łyk herbaty. Zostaje do końca 4- kilometrowy zbieg czerwonym szlakiem prosto do mety. Mijam po drodze dość sporo turystów, nogi już bardzo bolą od kamieni. Po wbiegnięciu na metę okazało się, że pierwszy raz w mojej karierze biegowej będę na podium w swojej kategorii M20 (2. miejsce) i 15. miejsce OPEN!
Organizatorzy spisali się na medal, bo zaprosili na scenę wszystkich ultrasów i każdy dostał statuetkę finiszera oraz gromkie brawa od publiczności! Każdemu ultrasowi bardzo polecam ten bieg.

Dzionek pełen wrażeń zakończyliśmy w saunie, zażywając zasłużonej regeneracji.

A na koniec kilka cyferek:
Górski Półmaraton Ślężański
Szymon Kuraś 02:20:57 / 28. (OPEN), 8. (M40)

Ślężańskie Ultra 80
Krystian Nowak 11:22:59 / 15. (OPEN), 2. (M20)